Kerlingarfjöll to jeden z ciekawszych
zakątków Islandii, charakteryzujący się rzadko spotykanymi
formacjami górskimi przypominającymi polskie tatry. U podnóża
pasma górskiego znajduje się również jedno z największych pól
geotermalnych na Islandii – Hveradalur.Zimą
natomiast zjeżdżają się
tu amatorzy
zorzy polarnej oraz narciarstwa
skiturowego. Moją szczególną uwagę natomiast przykuł
jeden szczyt – Loðmundur.
|
pole geotermalne Hveradalur |
Nie ma się zatem co
dziwić, że latem obszar ten uczęszczany jest zarówno przez
miejscowych uwielbiających górskie wędrówki jak i turystów
przyciąganych nieziemskimi widokami kolorowych ryolitowych gór oraz
możliwością kąpieli w basenie geotermalnym.
Wiele razy przypatrywałem się mu z
daleka, marząc o tym by stanąć na jego szczycie. Bo choć nie jest
wysoki (1432m) to stanowi nie lada wyzwanie w postaci stromych zboczy
oraz luźnych skał, którym mogą podołać tylko doświadczeni
podróżnicy.
Jako, że pomysł zdobycia góry
zrodził się w mojej głowie już jakiś czas temu, to ilekroć
przyjeżdżałem do Kerlingarfjöll, za każdym razem zerkałem na
nią ze smutkiem w oczach wiedząc, ze to nie czas na nasze
spotkanie, aż do teraz.
|
w drodze |
Namówiłem chłopaków z klubu Piechur
Club Iceland, do którego należę, a właściwie to nawet nie
musiałem ich namawiać, tylko
powiedziałem, ze to ciekawa góra i to wystarczyło, żeby bez
zbędnych pytań dołączyli do wyprawy.
Wyjazd był 2 dniowy z biwakiem w
Hveravellir. Plan zakładał, ze górę zdobędziemy już w sobotę,
ale silny wiatr uniemożliwiający nam marsz w warunkach górskich
zweryfikował nasze plany i przełożyliśmy
to na kolejny dzień. Sobotni wieczór spędziliśmy przy grillu
i kąpieli w basenie geotermalnym w Hverevellir.
Niedzielny poranek również nie przyniósł dobrej pogody, jednak
postanowiliśmy spróbować.
|
biwak na Hveravellir |
|
Niedzielnego poranka w składzie Marek,
Artur, ja i pies Saba zwinęliśmy obóz i po śniadaniu pojechaliśmy
autem na Kerlingarfjöll. Od początku wydawało nam się to szalonym
pomysłem ze względu na aurę, która nam nie sprzyjała w postaci
silnego wiatru i opadów.
Zarzuciwszy plecaki ruszyliśmy w drogę
nie marnując czasu i to był właściwie jedyny moment kiedy udało
nam się zobaczyć szczy Loðmundur. Jako, że część trasy biegła
przez lodowiec Jokullkinn Artur i Marek przeszli szybkie szkolenie z
zasad poruszania się i bezpieczeństwa na lodowcu.
|
śnieżny trawers |
Drogę do Loðmundur postanowiliśmy
poprzedzić innymi, łatwiejszymi szczytami. I tak na początek
obraliśmy kurs na Fannberg (1428), droga na jego szczyt wiedzie
południowo-zachodnim zboczem, pomiędzy doliną Hveradalur a
lodowcem Jokulkinn i gdyby nie pogoda delektowalibyśmy się
wspaniałymi widokami, niestety nie było nam to jednak dane.
Kolejnym szczytem na naszym szlaku był Snækollur (1477), najwyższy
punkt pomiędzy lodowcami Lang i Hofsjokull.
Schodząc z drugiego wierzchołka
Snækollur- Snót omal nie zbłądziliśmy, widoczność spadła
niemal do zera, na szczęście mieliśmy odbiornik gps, który w
warunkach w jakich się poruszaliśmy okazał się zbawienny. Dookoła
nas wisiały gęste chmury, z których padał deszcz, a jego chłód
potęgował silny wiatr. Marsz na azymut nie wchodził w grę.
|
spacer w chmurach |
Na
domiar złego na przełęczy pomiędzy Snækollur i Loðmundur Saba
odmówiła dalszego marszu, wyziębiona i zmęczona po prostu nie
dała rady. Bez dłuższego zastanawiania wyposażenie z plecaka
Marka zostało podzielone pomiędzy Artura i mnie, a miejsce sprzętu
zajął pies. Niestety nie trwało to długo, Marka plecy, nie
przyzwyczajone do dźwigania dużego ciężaru w tak ciężkich
warunkach pogodowych oraz trudnym ukształtowaniu terenu dały szybko
o sobie znać. Tymczasem warunki się pogarszały z minuty na minutę.
Wiatr się wzmagał, a nasze ciuchy zdawały się już nie być tak
odporne na opady jak wcześniej, woda do butów spływała przez
przemoczone spodnie, a przed nami jeszcze parę kilometrów po
poszczelinowanym lodowcu.
|
na lodowcu |
Ostatecznie zamieniliśmy się z
Markiem plecakami i 25kilowa Saba wylądowała na moich plecach, tępo
marszu przybrało na sile, musieliśmy się jak najszybciej dostać
do auta i rozgrzać psa. Nie myśląc już o zdobywaniu
najważniejszego szczytu i dyskomforcie marszu w mokrych ciuchach
pędziliśmy co sił zwracając przy tym uwagę by nie wpaść w
jakąś szczelinę.
Góra Loðmundur była niespełna 50
metrów od nas, a mimo to nikt z nas nie zauważył wznoszącej się
niemal pionowo skały na wysokość 300 metrów ponad nasze głowy.
Przy dobrej pogodzie przejście 9
kilometrów i zdobycie wszystkich 4 szczytów to około 6 godzin. Nam
droga i zdobycie pierwszych trzech zajęło ponad osiem.
Zapewne wrócę tam jeszcze nie raz, bo
myśl o Loðmundur nie daje mi spokoju, zresztą Artur i Marek też
nie mogą się doczekać. Jednak tym razem poczekamy na lepszą
pogodę. ;)
traka na odbiornik gps z naszej wyprawy można pobrać
TU
Do zobaczenia na szlaku!!