poniedziałek, 17 kwietnia 2017

Miała być Vifilsfell

   Glugga vedur /szklana pogoda/ na Islandii przybiera trochę inne znaczenie aniżeli w Polsce. Islandczycy mają w zwyczaju tym epitetem określać pogodę, która przez okno wygląda na niemal idealną, słońce, niebieskie niebo, czasami jakiś mały obłoczek. Jednak po wyjściu na zewnątrz już nie jest tak słodko. Silny i przeszywający wiatr z północy lub wschodu powoduje, że organizm szybko się wychładza pomimo ciepłych promieni słońca muskających nasze ciało. W taką pogodę lepiej zostać w domu i podziwić widoki przez okno.
Tak było i tego kwietniowego poranka. Jednak ja i mój wierny przyjaciel Frosti postanowiliśmy wychylić nosy poza drzwi. 
 Początkowo planowałem wejść na górę Vifilsfell znajdującą się zaledwie kilkanaście kilometrów od miasta. Jednak uświadomiwszy sobie, że przed samym szczytem czeka mnie trawers w iście zimowych warunkach, musiałem zrezygnować ze względu na mojego towarzysza. Wtedy przyszedł mi do głowy nowy pomysł. Zaledwie cztery kilometry dalej na wschód od Vifilsfell znajduje się inna góra, nieco niższa, licząca sobie 532metry, a wdrapanie się na nią nie powinno przysporzyć problemów mojemu psu. Idealna na dziś!
Blákollur jak i reszta szczytów w okolicy zaliczany jest do współczesnej strefy wulkanicznej i tworzy formacje palagonitu (tufy i brekcje) powstałego w wyniku erupcji podlodowcowych w ostatniej fazie epoki lodowcowej. Ciekawostką jest, że ostatnio geolodzy zwracają większą uwagę na tworzenie palagonitu w Islandii, częściowo dlatego, że podobne formacje istnieją na planecie Mars. Wspinając się na górę od północnej strony można spotkać ciekawe kształty skały piaskowej rzeźbione wodą i wiatrem.

Z samego szczytu rozciąga się zapierająca dech w piersi panorama okolicy. Od zachodniej strony widać mój początkowy cel - wulkan Vifilsfel, przepiękną przełęcz Ólafsskarð oraz pasmo górskie Bláfjöll. Od północy rozpościera się widok na wulkan Hengill oaz Hellisheidi- największą elektrownię geotermalną na Islandii i drugą co do wielkości na świecie. Jednak najbardziej cieszy widok z południowego wschodu. Z racji tego, że szczyt Blákollur leży na krawędzi szczeliny ryftowej pomiędzy dwiema płytami tektonicznymi można łatwo zauważyć granicę między tymi płytami oraz kratery wulkanów Nyrðri Eldborg i Syðri Eldborg.

 Link do pobrania traku na Gps jest TU

Do zobaczenia na szlaku

wtorek, 19 kwietnia 2016

Snæfellsjökull. Poszliśmy na lodowiec...




   Krajobraz półwyspu Snæfellsnes nazywany jest niekiedy "Islandią w miniaturze", i sporo w tym prawdy. Znaleźć tu można wiele typowych dla tego kraju krajobrazów takich jak bazaltowe góry, pola lawowe, klify, fiordy oraz białe plaże. Centralnym punktem regionu jest wulkan Snæfellsjökull, który może być uznany niemalże za symbol Islandii. Jego wysokość sięga 1446 m n.p.m., a na jego szczycie znajduje się niewielki lodowiec o powierzchni niewiele większej od dziesięciu kilometrów
kwadratowych. Trzy pionowo wystające szczyty krateru, z których najwyższy nazywa się Pufur, są widoczne nawet z oddalonego o 120 kilometrów Reykjaviku. Na lodowiec można wdrapać się zarówno od strony Ólafsvíku jak i Arnastapi. Osławiony powieścią Juliusza Verna "Podróż do wnętrza Ziemi" przyciąga każdego roku masy turystów. My postanowiliśmy, że zdobędziemy szczyt od Arnastapi. Początkowo zakładaliśmy, że uda nam się dojechać niemal pod sam lodowiec i pozostanie nam zaledwie osiem kilometrów do przejścia w obie strony.
 Stało się inaczej. Już na samym początku drogi numer 570, która biegnie obok lodowca napotkaliśmy trudności w postaci zalegającego śniegu na drodze, ale czego można było się spodziewać z początkiem kwietnia, toż to jeszcze końcówka zimy na Islandii. My z naszym pomysłem zdobycia szczytu nie chcieliśmy czekać do lata, kiedy droga będzie zupełnie przejezdna i zgodnie postanowiliśmy, że zdobędziemy szczyt od samego dołu, w końcu członkostwo w klubie
„Piechur Club Iceland” do czegoś zobowiązuje ;). Pierwszy etap o tej porze roku to szutrowa droga poprzeplatana z płatani śniegu zalegającymi w zagłębieniach i zacienionych miejscach, z czasem przechodząca w całkowicie zaśnieżony szlak. Tu trzeba uważać, bo droga nie jest oznaczona tyczkami więc dobrze zabrać ze sobą odbiornik gps z wytyczonym szlakiem na szczyt. Z początku jeszcze pełni entuzjazmu i tryskający energią wędrowaliśmy przed siebie pozostawiając auto daleko za sobą u podnóża góry Stapafell, na którą też warto się wdrapać dla bajecznych widoków. Ja z Eweliną tym razem, bo nie był to nasz pierwszy raz na tej górze, postanowiliśmy zdobyć szczyt na nartach skiturowych, a następnie poszusować w dół. Niestety początkowo narty wylądowały zamiast na nogach to na plecaku dodatkowo nas obciążając. Pozostała piątka i Frosti postanowili zdobyć szczyt pieszo.
    Przysłowiowa lampa z nieba, czyli drugi etap. Im wyżej się pięliśmy tym śniegu było coraz więcej, a tylko miejscami przedzierała się jakaś skała lawowa. Pogodę mieliśmy idealną, ZERO wiatru, co na Islandii rzadko się zdarza i pełnia słońca. Śnieg na powierzchni robił się mokry i ciężki co utrudniało poruszanie. Zdecydowaliśmy, że pora założyć narty. Podczas gdy reszta grupy grzęzła w śniegu wytracając prędkość my utrzymywaliśmy wciąż dobre tempo.
Z każdym krokiem wierzchołek był coraz bliżej, a widoki coraz piękniejsze. Niedługo potem stanęliśmy naszczycie. Cel osiągnięty! Podczas gdy ja z Eweliną szykowaliśmy się do zjazdu reszta grupy ruszyła w dół. Chwilę potem już ich mijaliśmy szusując w dół niemal do samego auta manewrując między skałami. W niedługim czasie pojawiła się reszta grupy. Podczas naszej podróży
na szczyt oraz w dół towarzyszyła nam przepiękna słoneczna pogoda oraz zapierające dech w piersiach widoki na okolicę, a korzystając z sprzyjających warunków na lodowcu w postaci grubej warstwy śniegu postanowiliśmy tym razem nie wiązać się liną. Dystans jaki pokonaliśmy tego dnia to dwukrotność tego co założyliśmy, w sumie przeszliśmy ponad 16 kilometrów, z czego połowa po lodowcu. Sam dojazd do miejsca, z którego startowaliśmy dostarczy turystom sporo wrażeń bowiem trasa, wiodąca przez półwysep Snæfellsnes usiana jest
niesamowitymi atrakcjami w postaci czerwonych wzgórz – Rauðhólar, kolumnami bazaltowymi – Gerðuberg, czy szczeliną Rauðfeldsgjá często zwaną kanionem zatraconych ptaków., a to nie wszystko co na was czeka. W sezonie letnim półwysep można objechać autem osobowym bez większych trudności, ale dla tych co chcieliby zobaczyć wszystkie atrakcje skrywane na półwyspie polecamy firmę www.islandia4u.pl, która poprowadzi was w miejsca nieznane i trudno dostępne dla zwykłych turystów i opowie w języku polskim. Idąc na szczyt wulkanu czeka na was spore zagrożenie w postaci szczelin lodowcowych także i w tym wypadku polecam skorzystanie z oferty doświadczonej firmy, link do oferty znajdziecie TU.


Trak na szczyt lodowca można pobrać TU, a do zjazdu na nartach TU.

Do zobaczenia na szlaku!!












piątek, 8 kwietnia 2016

Skálafell

Skitury, szynka i powidła.



   Lato już czai się za rogiem. Tak, tak – lato, bo według starego kalendarza na Islandii były tylko dwie pory roku, lato i zima, no ale nie o tym chciałem pisać.

 Dziś przybliżę wam ciekawy szlak,warty uwagi z kilku powodów. Po pierwsze, znajduje się zaledwie 30 kilometrów od Reykjaviku, czyli idealnie nadaje się na jednodniowy wypad za miasto. Po drugie, można się tam wybrać o każdej porze roku i zawsze jest tam pięknie. Z samego szczytu rozciąga się cudowna panorama na okolicę, na północy ciągnie się pasmo Esjan, na wschodzie
największe jezioro na Islandii – Þingvallavatn z wulkanem Skjaldbreiður w tle, od południa rozciąga się dolina Mosfell i wrzosowiska, zaś od zachodu widać Reykjavik i Zatokę Faxa – Faxaflói.

Trzeci i chyba najważniejszy powód według mnie to znajdująca się tam jedna z dwóch stacji narciarskich obsługująca rejon stołeczny. Na szczęście albo i nie, wyciągi otwierane są tylko w weekendy, więc w tygodniu nie ma tam zbyt dużego tłoku. Ja preferuję narciarstwo skiturowe, więc to miejsce idealnie się nadaje do uprawiania tego sportu w środku tygodnia, kiedy po pracy nie pozostaje zbyt wiele czasu. Jak wspomniałem od poniedziałku do piątku wyciągi są zamknięte, więc poza kilkoma narciarzami spotkać można jeszcze kilku turystów biorących udział w psich zaprzęgach.



Do Skálafell dostaniemy się drogą nr 36 kierując się z Mosfellsbær do Þingvellir. Mijając miasteczko Mosfellsbær należy wypatrywać znaku do wyciągów znajdujących się po lewej stronie drogi.
Szlak, a właściwie szlaki na szczyt zaczynają się spod bazy narciarskiej. Pierwsza trasa, nieco krótsza wiedzie na wprost przez trasy narciarskie, druga – łagodniejsza biegnie od wschodniej strony zbocza.
Oba szlaki nie są zbyt wymagające, więc można się tam wybrać na rodzinna przechadzkę.
 Traki na gps do pobrania TUTAJ lub TUTAJ

Do zobaczenia na szlaku ;) 





środa, 9 grudnia 2015

Dziś zabiorę was na Esje.


na płaskowyżu

Esja to pasmo górskie niedaleko stolicy na zachodzie Islandii, z najwyższym szczytem Esja (Hábunga ) 914m. Niby nie wysoko, ale trzeba zaznaczyć, że początek szlaku znajduje się niemal na poziomie morza, a właściwie oceanu. 
kuluar Gunnlaugsskarð
 Na szczyt wiedzie kilka szlaków, jednak niewielu piechurów dociera do samego końca. Większość zadowala się panoramą z Þverfellshorn (770m) i nie ma się co temu dziwić, bo już z tego miejsca rozpościera się niesamowity widok ze stolicą Islandii w tle. Dalsza wędrówka na szczyt to spacer po płaskowyżu, bardziej dla satysfakcji z osiągnięcia celu oraz możliwości bytu w samotności, o którą w pogodne dni trudno na głównym szlaku. Ze względu na odległość góry od Reykjaviku, Esja jest popularna zarówno wśród Islandczyków jak i turystów chcących podziwiać panoramę miasta oraz okolicy.
widok na Geitholl
   My drogę na szczyt obraliśmy nieco inną, wymagającą on nas trochę większego wysiłku. Do pokonania mieliśmy niemal 13 km. Początek wiedzie głównym szlakiem, którego trudno nie zauważyć, jednak już po kilkuset metrach odbiliśmy w prawo. Tu nasz szlak pomału się zacierał, by po następnych kilkuset metrach stać się niemal całkowicie niewidocznym. Jednak nawet bez mapy i odbiornika GPS nie ma się co martwić, w pogodny dzień już od samego początku da się zauważyć kuluar Gunnlaugsskarð na lewo od szczytu Kistufell (843m), przez który wiedzie szlak na górę.
Minąwszy lasek weszliśmy na pole lawowe poprzecinane starymi ogrodzeniami z drutu. W miarę upływu czasu zbliżaliśmy się do kuluaru, jeszcze tylko przeskoczyć 2 strumyki górskie i już jesteśmy. Przed nami kuluar, patrząc w górę widać jeden słupek wyznaczający szlak, to znak, że jesteśmy w dobrym miejscu. Tu zaczyna się chyba najtrudniejszy etap wędrówki, zbocze zdaje się nieco strome i czasem używamy napędu na cztery łapy. Już stąd mamy świetny widok na Geitholl i Kistufell. Idąc w górę jest tylko coraz lepiej. Jakieś sto metrów wyżej zaczyna się wypłaszczać.
Marta i Artur. Ostatnie podejście.
My szliśmy w połowie października więc już zalegał świeży śnieg, pod którym płynęły strumyki wody, na które trzeba było szczególnie uważać. W sezonie letnim nie stanowi to problemu, bo z łatwością można je przeskoczyć, jednak zimą przykryte cienką warstwą śniegu stwarzają zagrożenie dla piechura. Wychodzą z niecki w zachodnim kierunku dodatkowe utrudnienie stanowi pole kamieni i głazów, które spowalniają tempo marszu, zwłaszcza, gdy są posypane śniegiem i nie do końca widać gdzie stawiać nogę.
Ostatnie kilkadziesiąt metrów w górę i czeka nas dłuższy marsz po płaskowyżu, chętni mogą podejść do małego, kamiennego kopca wyznaczającego szczyt pasma Esjan (914m), my odpuściliśmy sobie tę przyjemność. Po kilkudziesięciu minutach stajemy na szczycie Þverfellshorn. To tu dociera większość turystów głównym szlakiem by cieszyć wzrok przepiękną panoramą okolicy. Schodzimy w dół, tu pomocne zdają się być poręczówki z łańcuchów zrobione dla turystów, początkowo jest dość stromo, ale po kilku minutach szlak robi się łagodniejszy, mijamy Steinn (wieli kamień ) od tego miejsca szlak się rozwidla. Idąc na lewo czeka nas trochę dłuższy marsz po łagodniejszym zboczu, mu decydujemy się na krótszą opcje i lecimy w dół. Już po 45 minutach jesteśmy przy samochodzie, pora wracać do domu.

chyba ja ;)
Idąc głównym szlakiem z parkingu do szczytu Þverfellshorn i z powrotem to czas od 2 do 3 godzin. Łącznie około 8 km . W porze letniej podejście nie wymaga specjalistycznego sprzętu, ani żadnych umiejętności, jednak zimą robi się trudniej, zbocza są oblodzone a wyżej zalega gruba warstwa śniegu, warto wtedy zabrać raki i czekan.





            Do zobaczenie na szlaku



Frosti
chwila zadumy

środa, 14 października 2015

Kerlingarfjöll. Loðmundur czyli pozytywne styranie.




Kerlingarfjöll to jeden z ciekawszych zakątków Islandii, charakteryzujący się rzadko spotykanymi formacjami górskimi przypominającymi polskie tatry. U podnóża pasma górskiego znajduje się również jedno z największych pól geotermalnych na Islandii – Hveradalur.Zimą natomiast zjeżdżają się tu amatorzy zorzy polarnej oraz narciarstwa skiturowego. Moją szczególną uwagę natomiast przykuł jeden szczyt – Loðmundur.
pole geotermalne Hveradalur
Nie ma się zatem co dziwić, że latem obszar ten uczęszczany jest zarówno przez miejscowych uwielbiających górskie wędrówki jak i turystów przyciąganych nieziemskimi widokami kolorowych ryolitowych gór oraz możliwością kąpieli w basenie geotermalnym.
Wiele razy przypatrywałem się mu z daleka, marząc o tym by stanąć na jego szczycie. Bo choć nie jest wysoki (1432m) to stanowi nie lada wyzwanie w postaci stromych zboczy oraz luźnych skał, którym mogą podołać tylko doświadczeni podróżnicy.
Jako, że pomysł zdobycia góry zrodził się w mojej głowie już jakiś czas temu, to ilekroć przyjeżdżałem do Kerlingarfjöll, za każdym razem zerkałem na nią ze smutkiem w oczach wiedząc, ze to nie czas na nasze spotkanie, aż do teraz.
w drodze
Namówiłem chłopaków z klubu Piechur Club Iceland, do którego należę, a właściwie to nawet nie musiałem ich namawiać, tylko powiedziałem, ze to ciekawa góra i to wystarczyło, żeby bez zbędnych pytań dołączyli do wyprawy.
Wyjazd był 2 dniowy z biwakiem w Hveravellir. Plan zakładał, ze górę zdobędziemy już w sobotę, ale silny wiatr uniemożliwiający nam marsz w warunkach górskich zweryfikował nasze plany i przełożyliśmy to na kolejny dzień. Sobotni wieczór spędziliśmy przy grillu i kąpieli w basenie geotermalnym w Hverevellir. Niedzielny poranek również nie przyniósł dobrej pogody, jednak postanowiliśmy spróbować.
biwak na Hveravellir
Niedzielnego poranka w składzie Marek, Artur, ja i pies Saba zwinęliśmy obóz i po śniadaniu pojechaliśmy autem na Kerlingarfjöll. Od początku wydawało nam się to szalonym pomysłem ze względu na aurę, która nam nie sprzyjała w postaci silnego wiatru i opadów.
Zarzuciwszy plecaki ruszyliśmy w drogę nie marnując czasu i to był właściwie jedyny moment kiedy udało nam się zobaczyć szczy Loðmundur. Jako, że część trasy biegła przez lodowiec Jokullkinn Artur i Marek przeszli szybkie szkolenie z zasad poruszania się i bezpieczeństwa na lodowcu.
śnieżny trawers
Drogę do Loðmundur postanowiliśmy poprzedzić innymi, łatwiejszymi szczytami. I tak na początek obraliśmy kurs na Fannberg (1428), droga na jego szczyt wiedzie południowo-zachodnim zboczem, pomiędzy doliną Hveradalur a lodowcem Jokulkinn i gdyby nie pogoda delektowalibyśmy się wspaniałymi widokami, niestety nie było nam to jednak dane. Kolejnym szczytem na naszym szlaku był Snækollur (1477), najwyższy punkt pomiędzy lodowcami Lang i Hofsjokull.
Schodząc z drugiego wierzchołka Snækollur- Snót omal nie zbłądziliśmy, widoczność spadła niemal do zera, na szczęście mieliśmy odbiornik gps, który w warunkach w jakich się poruszaliśmy okazał się zbawienny. Dookoła nas wisiały gęste chmury, z których padał deszcz, a jego chłód potęgował silny wiatr. Marsz na azymut nie wchodził w grę.
spacer w chmurach
Na domiar złego na przełęczy pomiędzy Snækollur i Loðmundur Saba odmówiła dalszego marszu, wyziębiona i zmęczona po prostu nie dała rady. Bez dłuższego zastanawiania wyposażenie z plecaka Marka zostało podzielone pomiędzy Artura i mnie, a miejsce sprzętu zajął pies. Niestety nie trwało to długo, Marka plecy, nie przyzwyczajone do dźwigania dużego ciężaru w tak ciężkich warunkach pogodowych oraz trudnym ukształtowaniu terenu dały szybko o sobie znać. Tymczasem warunki się pogarszały z minuty na minutę. Wiatr się wzmagał, a nasze ciuchy zdawały się już nie być tak odporne na opady jak wcześniej, woda do butów spływała przez przemoczone spodnie, a przed nami jeszcze parę kilometrów po poszczelinowanym lodowcu.
na lodowcu
Ostatecznie zamieniliśmy się z Markiem plecakami i 25kilowa Saba wylądowała na moich plecach, tępo marszu przybrało na sile, musieliśmy się jak najszybciej dostać do auta i rozgrzać psa. Nie myśląc już o zdobywaniu najważniejszego szczytu i dyskomforcie marszu w mokrych ciuchach pędziliśmy co sił zwracając przy tym uwagę by nie wpaść w jakąś szczelinę.
Góra Loðmundur była niespełna 50 metrów od nas, a mimo to nikt z nas nie zauważył wznoszącej się niemal pionowo skały na wysokość 300 metrów ponad nasze głowy.
Przy dobrej pogodzie przejście 9 kilometrów i zdobycie wszystkich 4 szczytów to około 6 godzin. Nam droga i zdobycie pierwszych trzech zajęło ponad osiem.

Zapewne wrócę tam jeszcze nie raz, bo myśl o Loðmundur nie daje mi spokoju, zresztą Artur i Marek też nie mogą się doczekać. Jednak tym razem poczekamy na lepszą pogodę. ;)


traka na odbiornik gps z naszej wyprawy można pobrać TU


Do zobaczenia na szlaku!!

poniedziałek, 7 września 2015

Kolorowo mi, czyli Landmannalaugar

  Co to był a dzień!! Pogoda idealna na wędrówkę, nie za ciepło, nie za gorąco, lekki orzeźwiający wiatr, czegóż więcej potrzeba, zwłaszcza, że się jest w takim miejscu jak to?
widok z Blahnukur
Każdy wybierając się na Islandię powinien mieć to miejsce na liście "must to see". Czy to w lecie czy zimą Landmannalaugar jest miejscem wyjątkowym oferując zwiedzającym niezapomniane wrażenia z podróży.
Z reguły pod koniec czerwca lub z początkiem lipca droga do tego wyjątkowego miejsca robi się dostępna dla zwykłego podróżnika i to wtedy właśnie szalone tłumy turystów szturmują to miejsce, a liczba w ciągu jednego dnia sięga tysiąca. My polecamy pojechać nieco później, kiedy śnieg w górach stopnieje i odkryje to co najlepsze, czyli kolorowe szczyty gór. Samo Landmannalaugar leży w rezerwacie Fjallabak, który licząc 47tyś. ha oferuje wspaniałe krajobrazy i niesamowitą różnorodność dzikiej, nieskażonej przyrody. Na tym jałowym, bezludnym terenie można spotkać ponad 150 gatunków kwiatów, mchów i innych roślin.
j. Frostastadavatn
Najpopularniejszym kierunkiem wśród turystów odwiedzających rezerwat Fjallabak są kolorowe ryolitowe góry zwane również "Tęczowe Wzgórza" bogate w niezliczoną ilość dymiących fumaroli,
Fumarola
Brennisteinsalda
mofet i kociołków błotnych. Przy gorących źródłach powstało tu schronisko i pole kempingowe, z którego goście wyruszają na dzienne lub kilkudniowe wędrówki po płaskowyżu i górach. Cały teren Landmannalaugar poprzecinany jest przepięknymi szlakami. Najpopularniejszy z nich (2-2,5 godzinny) usiany solfatarami i kociołkami błotnymi prowadzi przez pole lawowe Laugahraun aż na szczyt Góry Brennisteinsalda (855) "Fala Siarki", by następnie schodząc w dół przez pole wełnianki trafić z powrotem do obozu. Dla wytrwałych wędrowników polecamy nieco dłuższą trasę na szczyt Góry Bláhnjúkur (940) "Niebieski Szczyt" biorącą swą nazwę od koloru pochodzącego z mieszaniny popiołu i lawy. Nagrodą jest wspaniały widok ze szczytu na okolice Landmannalaugar. (trak na gps-a do pobrania TU ).
Na szlaku
U podnóża Blahnukur


 Jednak rezerwat Fjallabak to nie wszystko, bo również sam dojazd do tego miejsca jest nie małą atrakcją samą w sobie. Wybierając drogę od zachodu (nr F225) dostępną tylko dla pojazdów 4x4 będziemy cieszyć oko wspaniałymi widokami w okolicy Hekli- aktywnego wulkanu zwanego "Bramą do piekieł". Do Landmannalaugar można dostać się na kilka sposobów, np: pieszy treking z Thorsmork, autobus z Reykjaviku, my jednak polecamy wycieczkę super jeepem z firmą islandia4u. 


  Do zobaczenia na szlaku.
 


poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Spacer w chmurach


Tak, tak, dzisiejszy dzień to spacer w chmurach i nie mam tu na myśli spaceru z  głową w chmurach, czyli przysłowiowego fantazjowania tylko w dosłownym znaczeniu. Na szlak wyruszyliśmy (ja, Kamil i mój wierny druh Frosti) całkiem wcześnie bo parę minut przed siódmą, górka nie wysoka, taka w sam raz na poranny rozruch. Naszym celem tego dnia był szczy Móskardahnúkur (807metrów). Od samego początku miłą niespodziankę sprawił mi szczeniak Frosti, bo pomimo, że wciąż cierpi na chorobę lokomocyjną i czasem zdarza mu się rzucić pawia, to dziś nawet się nie oślinił. 
Właśnie, bym zapomniał. Jako, że są to moje pierwsze wypociny to może zacznę od przedstawienia mojego psa-szczeniaka, mieszańca rasy Border Collie i czegoś tam jeszcze. Pisze "czegoś tam" celowo, bo biorąc szczeniaka od obcej osoby  nie miała ona pojęcia kim byli rodzice, a my ciesząc się że będziemy mieli pieska nie wnikaliśmy zbytnio. Dziś możemy powiedzieć, że na pewno maczał w tym palce Border Collie i prawdopodobnie owczarek Islandzki. Wzięliśmy go na początku marca i miał wtedy zaledwie 4-5 tygodni, tego też dokładnie nie wiemy, ale kto by tam wnikał, radość z posiadania małego futrzaka nas kompletnie rozwaliła. 
Także jak już poznaliście mojego psa to możemy wracać do sedna sprawy, czyli naszych chmur, a właściwie spaceru w chmurach. Jak już wspomniałem na początku, na szlak wyszliśmy kilka minut przed siódmą. Wejście na szczyt i z powrotem zajęło nam niespełna trzy godziny i trzeba przyznać, ze było to raczej spacerowe tempo. Już od samego początku wiedzieliśmy, że z widoczków nici, chmury były tak gęste i wisiały tak nisko, że miało się  wrażenie iż można je wykręcać i sączyć wodę wprost z nieba. 
Na szczęście obyło się bez opadów, jedynie silny, przenikliwy wiatr wiejący ze wschodu dawał się we znaki. Sama droga na szczyt nie wydaje się trudna, jedynie z początku jest dość strome podejście, które następnie przechodzi w dość łagodne nachylenie. Od samego wejścia na szlak droga usiana jest krzewinkami jagód i bażyny poprzerastana czasem mchami i wełnianką, by następnie diametralnie zmienić swój wygląd w trakt usiany łupkami skalnymi przypominającymi potłuczoną terakotę. Szczyt Móskardahnúkur leżący na końcu masywu Esja jest tworem wulkanicznym pochodzącym sprzed 1-2 milionów lat, a jego ryolitowe łupki dają uderzający kontrast do czarnych bazaltów oraz złudne wrażenie, że szczyt cały czas lśni w promieniach słońca.
 
Z samej góry rozciąga się wspaniały widok  okolicę oraz na dwa pozostałe szczyty Móskardahnúkur (732m i 787m) . Trasę 7,5 kilometra w obie strony można pokonać od trzech do czterech godzin. Link do trasy na gps można znaleźć TU.



Do zobaczenia na szlaku.

Już wkrótce o przygotowaniach na większe wyprawy.